Jeśli reformę Kościoła rozumieć tak jak liberalni, czyli dostosowanie się do świata, to pewne dosłowna lektura Biblii stoi w sprzeczności z tak pojętą reformą. Dlatego liberalni posługują się np. metodą historyczno-krytyczną, czyniąc z niej narzędzie relatywizmu kulturowego. Jeśli jednak Kościół jest reformowany w oparciu o Słowo Boże, to takiej sprzeczności nie ma. Reforma to nie dostosowanie Kościoła do świata, ale kształtowanie Kościoła według Słowa Bożego. Dlaczego XVI-wieczni reformatorzy odrzucili Mszę jako ofiarę, kult obrazów i świętych, teologię usprawiedliwienia jako nagrody za ludzkie uczynki itp.? Bo w Biblii znaleźli coś innego. Swoją teologię wywiedli wic z Biblii, a nie z Platona, Arystotelesa, czy zainspirowanych nimi nauk ówczesnych humanistów i papistów.
Kiedy świat uzna, że diabeł jest bogiem, my też mamy to zrobić?
Kiedy mnie się właśnie problem zdaje nieco bardziej skomplikowany i może właśnie stąd mam trudności z jego precyzyjnym sformułowaniem, nie mówiąc już o tym, że jeszcze nie do końca poprawnie stosuję terminologię.
Ja absolutnie nie zaliczam się do zwolenników kulturowego relatywizmu i szczerze powiem, że przerażają mnie niektóre co bardziej spektakularne pomysły liberalnych teologów. Mam jednak wrażenie, że jestem bardziej liberalny niż na przykład nurt tradycji katolickiej, i to ten uznany, a nie np. lefebryści czy sedewakantyści, od których zawsze byłem odległy - nawet z "oficjalnymi" tzw. potocznie tradsami nie zawsze jest/było mi po drodze (o czym nieco jeszcze powiem poniżej). Myślę też, że jestem bardziej liberalny niż niektóre Kościoły staroluterańskie.
Moim zdaniem bowiem nie zawsze jest tak, że na skreślenie zasługuje sama metoda. Trzeba wiedzieć, jak korzystać z metod i nie zawsze metoda krytyczno-historyczna czy alegoryczna musi prowadzić do jakichś ekstremalnych wniosków, a może pogłębić i wzbogacić nasze rozumienie Słowa. Cały ambaras polega na tym, że trzeba wiedzieć, kiedy powiedzieć "basta" i odrzucić poglądy głoszące np. że Bóg jest symbolem lub że Biblia jest omylna (przy czym uwaga, nie znaczy to, że dopuszczam wyłącznie jej dosłowną interpretację). Natomiast to, że ludzie dochodzą do kretyńskich wniosków niekoniecznie jest winą metod per se, tak jak to, że można np. dźgnąć kogoś nożem do chleba nie powinno pociągać za sobą zakazu stosowania go w kuchni.
Mam jednak wrażenie, że nurty tradycyjne nieco "fetyszyzują" pewne rzeczy. W nurcie tradycji katolickiej b. mnie na przykład denerwował taki źle pojęty elitaryzm, który kazał nazywać "stolikiem" posoborowy ołtarz, otwarcie wyśmiewać się z Novus Ordo Missae itd. i przede wszystkim dlatego nie do końca było mi z nim po drodze. Bo, żeby było jasne, duchowość oazowa (śpiewy z gitarkami, odprawianie mszy na górskich kamieniach i tego typu rzeczy) czy Ruch Odnowy w Duchu Świętym zupełnie mnie nie przekonują i do mnie nie trafiają, daleki jestem jednak od uznawania, że nie można za ich pomocą odnaleźć Jezusa. Dlatego nigdy nie byłem z tych, co płaczą po Trydencie, a zawsze uważałem, gdy jeszcze obracałem się w tych środowiskach, że należy dążyć do dania wiernym wyboru i ideałem byłoby odprawiać obydwa ryty w każdej parafii, ale nie bawić się w wartościowanie dróg do Boga (tak zresztą wynikało z oficjalnych dokumentów Vaticanum II, ale zostało zupełnie zdegenerowane przez Pawła VI, w moim odczuciu jednego z najgorszych papieży w XX w.).
Teraz mam dość mieszane uczucia, gdy czytam, że np. Synod Wisconsin (nie wiem jak Missouri, jeśli ktoś wie, będę wdzięczny za oświecenie mnie) np. odmawia komunii tym, co zgadzają się na ordynację kobiet (jakby co, powtarzam, że ja się nie zgadzam - to tylko przykład). Ja zasadniczo rozumiem i pochwalam zasadę zamkniętej komunii w tej mierze, że np. dziwi mnie interkomunia KEA z KER w Polsce - przecież to są zasadnicze różnice w doktrynie eucharystycznej, już do katolicyzmu jest chyba luteranom w tej kwestii bliżej niż do kalwinizmu, ale z drugiej strony dziwi mnie także odmawianie komunii na przykład komuś, kto tak samo wierzy w realną obecność Chrystusa w Sakramencie i również wyznaje naukę luterańską, "tylko" dlatego, że popiera ordynację kobiet. Rozumiem, że ta kwestia jest bardzo istotna, ale jednak do pewnego stopnia wypływa ona z indywidualnej wrażliwości i chyba jednak nie jest ważniejsza niż Wieczerza Pańska? Stąd właśnie moje pierwotne pytanie, do jakiego stopnia mogą się różnić między sobą Kościoły staroluterańskie, by wciąż być za takowe uważane? (Mam nadzieję, że tym razem precyzyjniej oddałem, o co mi chodzi
).