Zauważyłem, że ludzie wyznający lewicowe poglądy polityczne, także ci w Kościele, lubują się w określaniu chrześcijan tradycyjnych, ortodoksyjnych, konfesyjnych czy konserwatywnych mianem ‘fundamentalistów’ (w/w pani redaktorka wolała porównanie do KKK, ale sens jest ten sam). Tak nie tylko relatywizuje się kwestię terroryzmu islamskiego. Bo określenie "fundamentalizm" dawno przybrało pejoratywny sens, ale dziś to wręcz manipulacyjna etykieta, której zadaniem jest postawienie wręcz znaku równości między tak określanymi a terrorystami islamskimi. Podobny sens może mieć przypominanie w kontekście terroryzmu islamskiego przez socjalistę B. Obamę krucjat czy inkwizycji.
Dalej, politycznie poprawni, którzy bronią islamu na tej podstawie, że nie wszyscy przecież muzułmanie są terrorystami, stawiają się po jednej stronie barykady wraz z „umiarkowanymi muzułmanami” (w końcu wierzą, że modlą się do tego samego Boga, a w Niemczech podobno są pastorzy EKD, którzy udzielają błogosławieństwa nie w imię Trójcy Św., ale Allaha
), zaś konserwatywnych chrześcijan, którzy mają jeszcze odwagę np. twierdzić, że Allah nie jest tym samym Bogiem, w którego wierzą chrześcijanie i poczytują za grzech wspólne modlitwy, po tej samej stronie, co terrorystów. Starczy właśnie etykieta ‘fundamentalizm’ i histeryczne oskarżenie o „sianie nienawiści”
.
Nie dość tego, lewicowcy przejmują narrację islamską, gdzie twierdzi się, że terroryzm jest formą obrony islamu przed "krzyżowcami". Dla wielu zatem lewicowców terroryści islamscy wcale nie są tacy źli, ale ich walka bywa postrzegana jako usprawiedliwiana reakcja na „krucjatę”, jak mawiają islamiści, czyli działania Izraela oraz interwencje Zachodu na Bliskim Wschodzie. W ten sposób przerzuca się odpowiedzialność i jedynymi absolutnie „złymi”, „fundamentalistami” religijnymi we właściwym sensie, dla których liberalna lewica nie może znaleźć nawet słowa usprawiedliwienia, pozostają - obok różnych prawicowców, nazywanych dla odmiany podobnie niesłusznie i stygmatyzująco „faszystami” - konserwatywni chrześcijanie, uznani za prawdziwych wrogów tymczasowej lewicowo-islamskiej koalicji. Można odnieść wrażenie, że dla lewicy jedynym powodem, dla którego nie może się zrealizować ich utopia, jest walka jakichś mitycznych "krzyżowców", pod których podciąga się też konserwatywnych chrześcijan, z radykalnymi islamistami. Gdyby wyeliminować jednych i drugich, to z pewnością nastanie na ziemi multikulturowy raj
Niektórzy republikańscy komentatorzy zwracają uwagę, że np. B. Obama niezmiennie wspiera islam nie tylko "umiarkowany", ale i "radykalny", i zawsze staje przeciw temu, za czym stają chrześcijanie.
To jakiś dziwaczny splot. Jest tutaj i tradycyjna niechęć lewicy do chrześcijaństwa, jest jakaś naiwna wiara, że muzułmanów da się „oswoić” w ramach multikulturowej utopii, jest krótkowzroczny pragmatyzm polityczny (który, swoją drogą, od lewicy przejmują go także polityczni konserwatyści). Jak to się skończy, jeden Bóg raczy wiedzieć.
Tego typu refleksje nachodzą mnie, kiedy patrzę na sprawę PEGIDy czy ostatnio nagonkę na ks. Olafa Latzela w Niemczech